Skip to content Skip to footer

Nieoczywista oczywistość – od namiotu do klasztoru

Nieoczywista oczywistość - od namiotu do klasztoru

Miałam 22 lata. Do tamtego czasu nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym być zakonnicą. Siostry zakonne uczyły mnie katechezy, jeździły ze mną na rekolekcje oazowe; niektóre lubiłam i ceniłam, inne były irytujące. Nic z tego jednak ani nie oddalało mnie od ich świata, ani nie zbliżało do niego – uważałam go za obcy, obojętny dla moich spraw. Miałam swoje życie i plany. Były one całkiem dobre, takie naturalne, wręcz typowe dla dorastającej dziewczyny: marzyłam o wyjściu za mąż, gromadce dzieci, małym domku z ogródkiem. Chciałam żyć kolorowym i pełnym życiem; uwielbiałam taniec, jazdę konną i narty, lubiłam się uczyć i czytać książki, pasjonowały mnie muzyka i sztuki piękne; miałam oddanych przyjaciół, którzy tak jak ja byli „przykościelni”; od roku spotykałam się z chłopakiem, w którym byłam coraz bardziej zakochana.

BĘDĘ SIOSTRĄ ZAKONNĄ

Wydarzenie, przez które Pan Bóg „coś mi zrobił”, trudno opisać; jest ono bardzo proste. Pojechałam na rekolekcje wakacyjne i jednym z punktów dnia był tak zwany namiot spotkania – coś w rodzaju indywidualnej medytacji nad Słowem Bożym. Nasz rekolekcjonista postanowił, że będziemy to odprawiać w małym kościele parafialnym przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Jeśli dobrze pamiętam, tego dnia, w którym wszystko się zmieniło, dostaliśmy do rozmyślania tekst sekwencji do Ducha Świętego. Moja modlitwa była zwyczajna, bardzo racjonalna, było w niej mało emocji i nic z tego, co popularnie nazywa się mistyką – żadnych uniesień. Była taka jak zwykle. W to wszedł Pan Bóg, jakby „przeciął” nić mojego myślenia i bez słów włożył mi do głowy OCZYWISTOŚĆ – prostą PRAWDĘ, że będę siostrą zakonną. Nie było w tym żadnych pytań i propozycji, to był jakby kadr z przyszłości, ale bardziej pewnej niż teraźniejszość. Coś tak bardzo nie mojego, że nie miałam nawet cienia wątpliwości, że to od Niego.

PAN BÓG NAM KRZYWDY NIE ZROBI

W ułamku sekundy stanęły mi przed oczami wszystkie te sprawy mojego dotychczasowego życia, które trzeba będzie zostawić: czerwone sukienki, tańce, konie i – wymienię biedaka na końcu – Piotrka. No i… wściekłam się. No bo JAKIM PRAWEM będzie mi ktoś ustawiał życie, no bo JA NIE CHCĘ, no i TO PRZECIEŻ OCZYWISTE, ŻE JA SIĘ ZUPEŁNIE DO TEGO NIE NADAJĘ! Wybiegłam z kościoła cała zapłakana i skopałam brzózkę. Potem były trzy dni, kiedy nic innego nie robiłam, tylko płakałam i usiłowałam to ukryć przed innymi. Był też dzień spowiedzi, na której ksiądz, który akurat się trafił, potraktował mnie trochę jak histeryczkę i doradził, żebym nikomu nie mówiła o tym, czego doświadczyłam, i czekała, aż się coś wyjaśni. Tylko że dla mnie to BYŁO już jasne, musiałam też powiedzieć mojemu chłopakowi, dlaczego trzymam go na dystans. Kiedy Piotr przyjechał po mnie po skończonych rekolekcjach i dowiedział się o wszystkim, po raz kolejny okazał się mądrym facetem. Powiedział do mnie, całej zasmarkanej i szlochającej: „Nie martw się, Jolka, Pan Bóg nam krzywdy nie zrobi”.

DLACZEGO PAN BÓG MI TO ROBI?

Do klasztoru wstąpiłam sześć lat później. Co ja przez tyle czasu robiłam? Na początku więcej się modliłam, najczęściej było to coś w rodzaju: „Jak mnie chcesz, to mnie zmuś!”; częściej też chodziłam na Mszę Świętą i gorliwie czekałam, żeby Pan Bóg mnie jakoś przekonał, coś mi wyjaśnił, jakoś mnie pociągnął. Nic z tego nie przychodziło. Po jakimś czasie wydarzenie straciło na świeżości i zostało odsunięte w dalsze zakamarki pamięci. Chociaż codziennie był przynajmniej jeden taki moment, w którym myślałam, że „przecież powinnam iść do klasztoru”, to z większą siłą wciągał mnie nurt spraw bieżących: studia, obowiązki, zainteresowania, ludzie. Jednocześnie choć trwało to kilka lat, to relacja z Piotrem rozluźniała się – przede wszystkim dlatego, że pojawiali się na horyzoncie inni mężczyźni, którzy mnie mniej lub bardziej fascynowali. W międzyczasie zdobyłam się ze dwa razy na „minimum przyzwoitości”, czyli pojechałam na rekolekcje powołaniowe do znajomych sióstr. Nie otrzymałam jednak odpowiedzi na moje pytania-pretensje: „Dlaczego Pan Bóg mi to robi?”, wyjeżdżałam zapłakana i bez siły na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Zostawiałam jednak za sobą coś, co dzisiaj doceniam – modlące się za mnie siostry. Na rekolekcjach usłyszałam też pięknie śpiewaną Liturgię Godzin, która stała się tym elementem życia zakonnego, który mnie pociągał. Doświadczyłam również pewnego dobra, które pomogło mi potem wrócić do tego samego zgromadzenia: była to delikatność ze strony siostry, która te rekolekcje prowadziła i nigdy na mnie nie naciskała, nie podtrzymywała nachalnie kontaktu, dawała mi czas.

CZEGO JA TAK NAPRAWDĘ CHCĘ?

A on jakoś wypełniał się. Czułam, że jestem jak dojrzałe jabłko, które ktoś już powinien zerwać i zjeść, bo za chwilę spadnie i zgnije. Miałam już tyle doświadczeń własnej słabości i chwiejności, że coraz jaśniej widziałam, że jeśli nie pójdę do klasztoru, to się po prostu zmarnuję. Coraz mniej cieszyło mnie to wszystko, co kiedyś wydawało się takie ważne i ciekawe. I wtedy… poszłam do klasztoru? No właśnie nie. Wtedy… zakochałam się po raz kolejny, tym razem totalnie. I to w mężczyźnie, który mi pasował jak ulał, jednak był nie do wzięcia – a przynajmniej po katolicku. Dzisiaj dziękuję Panu Bogu za ten „koronny argument” w dyskusji, ale wtedy był to dla mnie czas wielkiej próby i ogromnego cierpienia. Rozstałam się też ostatecznie z Piotrkiem. Zaczęłam pytać, czego ja tak naprawdę CHCĘ, co znajduje się w moich najgłębszych pragnieniach. Pomogły mi książki, między innymi Traktat o człowieku św. Tomasza z Akwinu. Dzięki nim łatwiej było mi zrozumieć sprzeczności, które w sobie znajdowałam; prościej mi było przygotować się do decyzji woli, która miała iść pod prąd pożądaniom. Bardzo pomocne okazały się też wtedy wielkopostne katechezy o krzyżu, bo „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie…”.

***

Myślę, że łaskę podjęcia decyzji wymodliły mi moje siostry loretanki. Argumentów za ścieżką właśnie takiego powołania widziałam już wtedy wystarczająco dużo, ale wola za nimi nie nadążała. Jedyne co miałam dla Boga to obiecanki-cacanki, że „jak się nic nie zmieni, to w przyszłym roku już pójdę”, no i… nic z tego nigdy nie było. Decyzję podjęłam tak po prostu – w pociągu; nie wiem, dlaczego właśnie tam i wtedy. Dzisiaj wstydzę się swojej małoduszności w odpowiadaniu na Boże wezwanie. Z biblijnych postaci najbliżej mi chyba do Jonasza. A jednak Pan Bóg bierze też to, co jest małe, i robi z tym to, co chce. Modlę się wciąż o większą miłość do Niego. O historii mojego powołania w klasztorze napiszę, kiedy będę już stara i mądra.

s. Barbara, loretanka

UDOSTĘPNIJ

Sign Up to Our Newsletter

Be the first to know the latest updates

[yikes-mailchimp form="1"]