Skip to content Skip to footer

Prowadzona do zakonu przez bł. ks. Ignacego

Prowadzona do zakonu przez bł. ks. Ignacego

Historia mojego powołania zakonnego związana jest z założycielem Zgromadzenia Sióstr Loretanek – bł. ks. Ignacym Kłopotowskim, który wyróżniał się szczególną pobożnością do Matki Bożej.

Urodziłam się na ziemi lubelskiej, gdzie przez 17 lat pracował i modlił się ks. Ignacy Kłopotowski. W zaciszu lasów i pól mieniących się to złotem, to srebrem od łanów zbóż znajduje się maleńka wioska o nazwie Majdan Sobolewski. To tam spędziłam moje dzieciństwo. Wieś otoczona zewsząd lasem uważana była za bardzo biedną, cichą i spokojną. Biedną, bo w szkole podstawowej w tej wsi były tylko cztery klasy. Lekcje odrabialiśmy z rodzeństwem przy płomieniu lampy naftowej – jedynym, choć bardzo przeze mnie lubianym, źródle światła.

W czasie nauki w klasach V–VIII, aby dotrzeć do szkoły w sąsiedniej wiosce, przemierzaliśmy drogę wśród pól, a zimą – przez głębokie zaspy śniegu. O naszym mieszkaniu można by rzec słowami polskiej poetki M. Konopnickiej: „Tu się kryje stara chata pod słomiany dach…” – była to typowo wiejska chata. Na zewnątrz były wapnem bielone pasy, na przemian z kolorem naturalnego drewna, a po czterech bokach domu – skrzyżowane belki, tzw. węgły. Dach kryła właśnie słomiana strzecha. W tym miejscu pragnę przytoczyć słowa bł. ks. Ignacego Kłopotowskiego: „DOBRA KSIĄŻKA, NIBY CICHY MISJONARZ, WSZĘDZIE DOTRZE, NAWET POD WIEJSKĄ STRZECHĘ”.

W domu pamiętam czasopismo – tygodnik, zszyte w grubą księgę. Ponieważ mój dziadek (tato mamusi) był szewcem, jedynym zresztą na tamtą okolicę, starannie zszył wiele numerów tego tygodnika w jedną księgę. Na pierwszej stronie widniał tytuł, który jak magnes przyciągał wzrok: „POSIEW”. Ciekawe obrazki i opowiadania sprawiły, że polubiłam to czasopismo. Od dziecka zaczęłam je przeglądać, aczkolwiek nie interesowałam się wtedy jego redaktorem (ks. Ignacym Kłopotowskim). Tak zaczęła się opatrznościowa znajomość z bł. ks. Kłopotowskim. Kapłan ten odszedł do nieba w 1931 r., więc nigdy nie miałam okazji go poznać, ale Bóg jednak postawił tego błogosławionego w moim życiu, niczym anioła, by opiekował się mną prawie od dziecka. Ks. Ignacy był opiekunem i przyjacielem każdego człowieka, a także redaktorem dobrej prasy katolickiej.

Powołanie zakonne odkryłam w sobie już w siódmym roku życia, ale nikomu tego nie zdradziłam. Bardzo lubiłam, gdy wszyscy – rodzeństwo wraz z rodzicami – klękaliśmy do wspólnej modlitwy, rano i wieczorem. To były prawdziwie piękne chwile. Pamiętam dzień mojej Pierwszej Komunii Świętej, w zasadzie już wtedy myślałam, że chcę iść do zakonu. W długiej białej sukience szłam z rodzicami. Nieważne było to, że droga do kościoła wiodła 8 km przez las. Szłam dumna i szczęśliwa. Pamiętam też coroczne pasterki przed Bożym Narodzeniem, na które pod niebem pełnym gwiazd i po skrzypiącym śniegu chodziłam z rodziną lub sąsiadami. Pan Jezus z każdym kolejnym rokiem utrwalał we mnie pragnienie bycia siostrą zakonną. Nie widziałam w pobliżu sióstr, nie śmiałam też pytać o sprawy powołaniowe księdza, który uczył nas religii, a był nim ks. Jan Krzysztoń. Wyjechał on później na misje do Zambii, gdzie pracował 40 lat, lecz ze względu na stan zdrowia wrócił do Polski i 24 maja 2014 r. zmarł w szpitalu w Lublinie. Wciąż zadawałam sobie pytanie: „Gdzie, do jakiego zakonu mam pójść?”.

Pewnego majowego poranka (byłam wtedy już w ósmej klasie) zamiast pójść do szkoły wyruszyłam w podróż. Za moich młodzieńczych lat śpiewało się: „Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. Ściskając w ręku kamyk zielony, patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle…”. Przebój Maryli Rodowicz nie był absolutnie motywacją do wybrania się w podróż. Była nią Boża inspiracja, Boże prowadzenie. Minęłam Lubartów, miasteczko pod Lublinem, gdzie się urodziłam, a gdzie – jak dowiedziałam się później – ks. Kłopotowski rozciągnął swą dobroczynną działalność, i dotarłam do Lublina. Mając w kieszeni tylko parę złotych, zastanawiałam się nad tym, gdzie dalej mogę jechać. Na dworcu kolejowym zauważyłam cennik biletów i obliczyłam, że z legitymacją szkolną wystarczy na podróż w jedną stronę do Warszawy. Skąd wzięło się we mnie tyle siły i wiary w Opatrzność Bożą, w to, że Bóg zatroszczy się o bilet powrotny? Nie do końca wiem, choć tak naprawdę, kiedy jechałam do Warszawy, pragnęłam tylko znaleźć klasztor i ZOSTAĆ TAM NA ZAWSZE, JUŻ NIE WRACAĆ. Pociągi nie jeździły często. Jako 14-letnia dziewczyna czekałam na dworcu w Lublinie do północy. Z perspektywy czasu widzę, że wtedy też Bóg postawił obok mnie ks. Ignacego, gdyż zaprowadził mnie do klasztoru, który On założył.

Nad ranem, ok. godz. 4.00, przyjechałam do Warszawy. Byłam tam pierwszy raz w życiu. Poczekałam, aż się rozwidni i ruszyłam z dworca wschodniego przed siebie. Myślałam: „Pójdę do pierwszego kościoła, jaki spotkam.”. Pierwszym kościołem niestety okazała się jednak prawosławna cerkiew św. Marii Magdaleny. Nie musiałam długo szukać, bo prawie naprzeciw niej smukłe, wysokie wieże zapraszały do kościoła św. Floriana, gdzie przed laty – dowiedziałam się o tym już później – proboszczem był ks. Ignacy Kłopotowski. On cały czas nade mną czuwał i mnie prowadził. W kościele odprawiana była się Msza Święta. Modliłam się gorąco o rozeznanie drogi życiowej i znalezienie miejsca, gdzie Bóg chce mnie mieć. Żarliwa modlitwa i Komunia święta umocniły nie tylko duszę, lecz także ciało. Nie miałam przecież grosza na jedzenie. Po Mszy świętej nie poszłam do zakrystii po jakieś informacje. Wyszłam zwyczajnie z kościoła i szłam, jak się okazało, w kierunku domu sióstr loretanek – tak jakbym od zawsze znała tę drogę. Na ulicy zapytałam przechodzącą panią o klasztor, a ona odpowiedziała: „Panienka jest już blisko, proszę tam zadzwonić i siostry otworzą”.

Moje plany zostały zburzone, kiedy matka generalna – była nią wtedy s. Cherubina Zagajewska – stwierdziła, że nie mogę do zakonu wstąpić, ponieważ nie mam jeszcze 15 lat i skończonej szkoły podstawowej. Odpowiedni wiek miałam osiągnąć na początku sierpnia, więc do klasztoru mogę przybyć 6 sierpnia. Ogromnie ucieszyłam się z tej decyzji! Matka generalna okazała się na tyle przezorna, że zanim pożegnała mnie, zapytała, czy mam na bilet i zaopatrzyła w potrzebną sumę. Wróciłam więc do domu, przyznałam się rodzicom do wszystkiego i z niecierpliwością wyczekiwałam DNIA wstąpienia do klasztoru. Podczas wakacji pomagałam rodzicom, pracowałam też w sąsiedniej wiosce u bogatych gospodarzy, zbierając truskawki i porzeczki, żeby na siebie zarobić.

Upragniony dzień zbliżał się, a ja musiałam jeszcze wysłuchać wiele „kazań” od tatusia, który wciąż mi odradzał. Przypominał, że jestem najstarszą córką, w domu jest czworo małego rodzeństwa (najmłodsza siostrzyczka 11 lat młodsza ode mnie), powinnam więc zostać i pomagać mamie. Dzięki lekturze Pisma Świętego Bóg pozwolił mi poznać tajemnicę, że „pierworodne – należy do Boga”. Dlatego nie dyskutowałam i po prostu pakowałam się. Ostatecznie mój tato powiedział: „Skoro uparta, to może wytrwa…”.

Przełomowym dniem w moim życiu był 6 sierpnia 1978 r. W święto Przemienienia Pańskiego otworzyła się przede mną furta klasztorna, aby moje dotychczasowe życie przemieniło się w nowe – oddane Bogu, zanurzone w Jego Miłości i Miłosierdziu. Jadąc do klasztoru, w trakcie podróży, dowiedziałam się o odejściu do domu Ojca papieża Pawła VI – to był historyczny dzień i historyczny rok.

Kolejnym znakiem związanym z bliskim mi towarzystwem bł. ks. Ignacego Kłopotowskiego był dzień jego radosnej beatyfikacji, tj. 19 czerwca 2005 r., który nastąpił dokładnie w pięć lat po odejściu do wieczności mojego Taty. Tatuś odszedł 19 czerwca 2000 r. Znaczący był także 7 września 2006 r., kiedy po ogromnych cierpieniach, dializach przyjmowanych przez wiele lat na nieczynne nerki, zmarł w szpitalu górniczym w Sosnowcu mój o rok młodszy ode mnie brat. Uczestniczyłam wtedy we Mszy Świętej w katedrze św. Floriana w Warszawie – właśnie w tym samym kościele, do którego kiedyś trafiłam, gdy szukałam klasztoru. Dziś świątynia ta jest już katedrą. Dnia 7 września 2006 r. odprawiano tu pierwsze liturgiczne wspomnienie o bł. ks. Kłopotowskim (rok po beatyfikacji). Ściskałam wtedy w dłoni cząsteczkę relikwii błogosławionego i modliłam się żarliwie za chorego brata Krzysztofa. W tym czasie mama i dwie młodsze siostry, Grażynka i Agatka, czuwały w szpitalu. Brat nie odzyskał zdrowia, zasnął tu na ziemi, by zbudzić się w ramionach Niebieskiej Matki. Stało się to w wigilię święta – Jej narodzenia. Odszedł w tym samym DNIU, co bł. ks. Ignacy Kłopotowski. Dlatego wierzę, że na progu domu Ojca razem z Najświętszą Maryją Panną czekał na Krzysia także on – bł. ks. Ignacy Kłopotowski – założyciel naszego Zgromadzenia.

Moja dusza wciąż dziękuje, bo tak wielkich łask i darów udzielił mi Wszechmocny i Miłosierny PAN. Niech będzie Bóg uwielbiony!

s. Anastazja Filipczuk CSL

Sign Up to Our Newsletter

Be the first to know the latest updates

[yikes-mailchimp form="1"]