Praca kapłańska to nie zatrudnienie, które ma swoje godziny, to: Oto jestem, przecież mnie wołałeś. To znój nieustanny. Jest to − wprawdzie powolne, ale ciągłe − głębokie przenikanie serc ludzkich, aby je w samym rdzeniu poruszyć. Jest to wciskanie wszystkimi porami w ich dusze ducha Chrystusowego (…). Kościół potrzebuje tak bardzo kapłanów pełnych Ducha Świętego, gotowych do poświęcenia, zapalonych gorliwością – oto wizja kapłaństwa bł. ks. Ignacego.
Błogosławiony ks. Ignacy Kłopotowski od początku swego kapłaństwa służył całym sobą Chrystusowi i Kościołowi, a w nim ludziom. Posługując w Lublinie, pełnił jednocześnie zadania wykładowcy w Seminarium Duchownym, wikariusza w parafii oraz kapelana szpitalnego. Były to czasy, kiedy Lublin często nawiedzały różne epidemie. Najpierw była fala epidemii cholery, potem tyfusu, które dziesiątkowały ludzi. Najbardziej rozsądnym wówczas zachowaniem byłoby izolowanie się od ludzi chorych. Jednak dotknięci epidemią oczekiwali pomocy – przede wszystkim od lekarza, kapłana i rodziny.
Błogosławiony ks. Ignacy wielokrotnie w tym czasie wzywany był do chorych, często aby udzielił Wiatyku na drogę do wieczności. Przeżywał wówczas stres, lęk przed zakażeniem, jak i obawę o własne życie. Nigdy jednak nie odmówił posługi sakramentalnej ludziom chorym. Powinność kapłańska zawsze zwyciężyła ludzki lęk o własne zdrowie i życie. W swoich artykułach wspomina o wewnętrznej walce, którą wiele razy musiał toczyć z sobą.
W szpitalu, w którym byłem kapelanem, było pełno chorych na cholerę (…). Byłem pewny, że się zarażę. Pan Bóg jednak zachował mnie.
Innym razem odnotował: Zostałem wezwany do innego szpitala, abym wyspowiadał czterdziestu chorych na tyfus więźniów (…). Trzeba było bardzo się nachylić przy spowiadaniu, żeby usłyszeć chorego tak, by leżący obok chory nic nie słyszał. Wciąż mnie dręczyła myśl, że się zarażę (…). Należało jednak spełnić przyjęty obowiązek jednania grzeszników z Bogiem.
Taką postawę wypracował bł. ks. Ignacy na modlitwie, na pogłębianiu swojej relacji z Bogiem, na upodobnianiu się coraz bardziej do swego Mistrza Jezusa Chrystusa. Swoje przemyślenia odnotował później w artykułach kierowanych do współbraci kapłanów:
Praca kapłańska to nie zatrudnienie, które ma swoje godziny, to: Oto jestem, przecież mnie wołałeś (…). To znój nieustanny. Jest to − wprawdzie powolne, ale ciągłe − głębokie przenikanie serc ludzkich, aby je w samym rdzeniu poruszyć. Jest to wciskanie wszystkimi porami w ich dusze ducha Chrystusowego (…).
To też możemy do niej zastosować słowa, które św. Augustyn powiedział o pokorze (…): jeśli pytasz, co jest pierwszym, drugim i trzecim w dekalogu kapłańskim, odpowiem bez wahania, że pierwszym, drugim i trzecim jest obowiązek pracy (…). Kościół potrzebuje tak bardzo kapłanów, pełnych Ducha Świętego, gotowych do poświęcenia, zapalonych gorliwością.
Z tak rozumianego kapłaństwa zrodziła się kolejna posługa – niesienie pomocy kobietom, które z biedy oddały się prostytucji w Lublinie. Swoje przemyślenia i decyzje odnotował w broszurce:
Bóg mi powiedział, że trzeba koniecznie podnieść i otoczyć opieką moralnie zaniedbane kobiety, którymi świat pogardza i które odrzuca od siebie jak skorupę zużytej ostrygi (…). Ujrzałem przed sobą pole pracy szerokie i przez nikogo nie zajęte. Taka praca – to prawdziwe kapłaństwo. Dla grzeszników przyszedł Pan Jezus na ziemię, grzesznikom przede wszystkim, i to największym, mają się poświęcić kapłani − namiestnicy Pana Jezusa (…). I dalej zamieścił swe spostrzeżenie o tych kobietach: Są one ofiarą złego wychowania i braku bojaźni Bożej (…). „Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią kamień” rzekł kiedyś Boski Zbawiciel do faryzeuszy potępiających upadłą kobietę (…). I ja cię nie potępiam…
Aby skutecznie pomagać takim kobietom, ks. Ignacy założył „Przytułek św. Antoniego”. Władze rosyjskie pozwoliły na otwarcie przytułku już w 1896 roku. Błogosławiony napisał: Przytułek ten miał powstać i istnieć, oparty tylko na Opatrzności Bożej (…). Po długim staraniu mieliśmy trzy małe pokoiki z kuchenką niewielką przy ul. Zamojskiej. Nazwał go „Przytułek św. Antoniego”, bowiem ufał, że św. Antoni pomoże znaleźć środki na utrzymanie nowego dzieła, jak też pomoże kobietom odnaleźć wiarę i wrócić do Boga. W ośrodku urządził pralnię, prasowalnię i szwalnię. Początkowo miało w nim mieszkać dwanaście kobiet, a ostatecznie przez pierwszy rok było ich osiemnaście.
Po roku ks. Ignacy znalazł przy ul. Bernardyńskiej większe mieszkanie, w którym było dziesięć dużych pokoi, i tam przeniósł przytułek, a po upływie kolejnych dwóch lat ziemianin Jan Kleniewski ofiarował majątek na Wiktorynie pod Lublinem – budynki i dziesięć morgów ziemi. Przebywało wówczas w ośrodku ponad pięćdziesiąt kobiet. Pracowały nadal w pralni, prasowalni, szwalni, tkactwie, pończosznictwie oraz podejmowały prace w ogrodzie. Powstał również oddział szpitala św. Wincentego, oddział paliatywny – dla osób starszych, nieuleczalnie chorych, którymi zajmowały się kobiety przygarnięte do przytułku.
Błogosławiony ks. Ignacy od początku powstania „Przytułku św. Antoniego” podjął współpracę z siostrami zakonnymi, które pełniły rolę animatorek dla kobiet przyjętych do ośrodka. Były to początkowo Siostry św. Klary od Nieustającej Adoracji Najświętszego Sakramentu, a od 1906 roku – Siostry Pasterki z Poznania. W ten sposób bł. ks. Ignacy uratował wiele dziewcząt oraz kobiet, które dzięki otrzymanej pomocy podjęły pracę i wróciły do normalnego życia.
Taka posługa wystawiała młodego kapłana na różne upokorzenia, on jednak był mocny łaską Bożą. W późniejszym okresie napisał:
Kapłan − na wzór Dobrego Pasterza − zawsze powinien być gotów życie swoje na szwank wystawić za dusze ludzkie (…). Zresztą prześladowanie powinno być chwalebną cząstką kapłana, według słów Syna Bożego: „Jeśli Mnie prześladowali, i was prześladować będą” (…). Boleści i cierpienia, znoszone wytrwale i z poddaniem się woli Bożej, stają się nam lekkimi, nie przestają jednak nazywać się i być rzeczywistymi krzyżami. I zanim nadejdzie chwila zmartwychwstania w chwale niebieskiej, potrzeba − mój bracie − abyś zawsze był gotów nieść krzyż swój za Jezusem, i to nie przez chwilę tylko, ale „na każdy dzień” (por. Łk 9, 23), bez przerwy, do końca życia, i nie tylko nie stękając i nie narzekając, lecz przeciwnie − z uczuciem radości ze spełnionego obowiązku.
s. M. Klara Bielecka